piątek, 25 marca 2016

Opowieść o Helenie CZ.2

*opowieść oparta na faktach i prawdziwym wywiadzie

       Przez kilka dni nie chodziłam do pracy, Na apelach wzywali mnie do zgłoszenia się na komendanturę. Tam przez chwilę byłam przesłuchiwana, potem przyprowadzili jakiegoś więźnia, przywiązali do drewnianego kozła i strasznie bili. Gdy zemdlał, znów zaczęli się mnie wypytywać: gdzie wstępowałam do tajnej organizacji, kto mnie przyjmował, na czym polegała moja działalność. Trzęsłam się jak osika na wietrze. Takie okrutne traktowanie spotkało mnie jeszcze w styczniu 1945 r.
       Gdy znalazłam się w obozie, ojciec więziony był w gdańskim gestapo. Potem przywieźli go na blok 14. Dowiedziałam się o tym od więźniów, m.in. od Leona Pruszyńskiego z Wejherowa. Po 4 tygodniach więzienia w Gdańsku nie był w stanie samodzielnie wychodzić, toteż koledzy wynosili go na apel na kocu, by nie dostał się do rewiru (szpitala obozowego).
     Kierowana byłam do różnych prac. Jeszcze w czasie kwarantanny nosiłyśmy kotły z żywnością, porządkowałyśmy teren - place, obejścia, uliczki. Potem pracowałam przy naprawianiu odzieży w tzw. "flickkammer". Pędzili nas do pielenia marchwi na obozowej działce ogrodniczej. Dobrze było przy zbieraniu groszku, bo esesman - Rumun pozwalał na dyskretne jedzenie groszku. Gdy zbieraliśmy w lesie jagody na potrzeby obozu wachmani sprawdzali, czy nasze języki nie są "czarne". Przez kilka dni w ramach "ausenkommando" wychodziliśmy poza teren obozu na żniwa. Żęłyśmy zboże sierpami! Jesienią i zimą pracowałam w obozowej pralni. Mieściły się tam kotły , koryta, tarki itp. Praca była ciężka i niezdrowa. Ponieważ przy wymianie stosów brudnej odzieży uczestniczyli więźniowie, można było wymienić informacje między więźniami całego obozu. Raz pomógł mi dostarczyć ojcu trochę rzeczy do ubrania więzień Franciszek Klawikowski. Kiedyś podrzuciłam dwie pary skarpet więźniowi Władysławowi Płotce z Donimierza, gdy zauważyłam, że ma klumpy na bosych nogach.
     W obozie zaprzyjaźniłam się między innymi z więźniarkami: Jadwigą i Anną Piask z Pobłocia, Anną Zieman z Kochanowa, Stanisławą Kurkowską z Linii, Marią Kustusz, Elżbietą Mechol i Klarą Rohde z Koleczkowa.
    25 stycznia 1945 roku. oznajmiono na apelu, że kto chce, może zgłosić się do wyjścia z obozu. Nie powiedziano nam jednak gdzie wychodzimy. Chorzy i słabi pozostali. Ja zgłosiłam się do wymarszu, który nastąpił w godzinach popołudniowych. Była to kolumna VII, składająca się z około 1000 więźniarek. Dostałyśmy po pół bochenka chleba i pół kostki margaryny. Wyprowadzili nas poza obóz i wąskotorową koleją przewieźli do Wisły. Przez rzekę przeprowadzili nas bardzo przeładowanym promem. Bałyśmy się, że zatoniemy, bo na Wiśle była kra. Niemiecka eskorta w większości płynęła osobnym promem.
     Na brzegu uformowali kolumnę marszową i prowadzili w kierunku Żukowa. Wszystkich miejscowości na naszej drodze nie pamiętam, były to prawdopodobnie okolice Pruszcza Gdańskiego i Cedrów. Z Żukowa szłyśmy przez Przodkowo, Pomieczyno, Łebno, Luzino w rejon Rybna i Gniewina. W czasie tego marszu byłyśmy dożywiane ludność kaszubską, w miejscach postoju przynosili chleb, zupę, kawę. Nocowałyśmy w stodołach, w Łebnie w kościele, w Luzinie w stajni.
     W czasie marszu zachorowałam na tyfus, byłam bardzo osłabiona, nie mogłam iść o własnych siłach. Groziło to zastrzeleniem. Pomagały mi w drodze moje obozowe koleżanki, Stanisława Kurkowska, Jadwiga Dampc, Anna Zieman.
    Pierwszy etap, marszu śmierci zakończył się w miejscowości Gniewino. Przebywałyśmy tam pięć tygodni w barakach bez wody. Było bardzo ciasno i duszno. Gdy z wiadrem od marmolady wyszłam po wodę, esesman uderzył mnie kolbą i chyba złamał żebro. Długo odczuwałam ból w tym miejscu. Jednak wody nie wylałam. Nie pracowałyśmy. Raz dziennie dawano nam trochę zupy. Niedaleko przebywała kolumna mężczyzn.
    10 marca 1945 roku próbowali prowadzić nas dalej, lecz nie zdążyli. Już w Zamostnym kolumna została oswobodzona przez wojska radzieckie i polskie. Esesmani podczas postoju w Rybnie odżywiali się wspaniale, hulali. Teraz w popłochu przebrali się i próbowali ucieczki. W Zamostnym trwała strzelanina. Znalazłyśmy się na śniegu bez zabezpieczenia. Ja i trzy więźniarki Anna Zieman, Jadwiga Dampc i Helena Foigt odłączyliśmy się od kolumny. Przypomniałam sobie, że na poczcie mieszkał p. Robakowski, którego krewny Leon Robakowski w Donimierzu był naszym znajomym. Udałyśmy się wiec na te pocztę. Rodzina Robakowskich przyjęła nas życzliwie. Przede wszystkim porządnie umyłyśmy się, pierwszy raz po kilku tygodniach. Byłyśmy okropnie zawszone. Przebywałyśmy tam dwa dni. Odżywiali nas gorącym mlekiem i suchym chlebem, by nasze puste żołądki przygotować do przyjmowania lepszych potraw.
     Następnie wyruszyłyśmy we czwórkę do Zelewa, tam spotkałyśmy polskich żołnierzy, którzy nas, kobiety, ostrzegli przed Rosjanami. Tu do domu odeszła J. Dampc. Później w Kochanowie odłączyła od nas A. Zieman. W Luzinie obiad dała nam matka więźniarki Zieman i bardzo zachęcała, byśmy u niej pozostały. Spotkałyśmy tu nieznanego więźnia ze Stutthofu. Namówiłyśmy go, by poszedł z nami.
    Przemarsz szosą z Luzina do Donimierza był niemożliwy, na drodze było pełno radzieckich wojsk i cywilnych, niemieckich uciekinierów. Obraliśmy trasę przez Barłomino, Częstkowo, Głazicę do Donimierza. Nieznajomy Sztuthowiak trzymał mnie pod ramię, mówiąc radzieckim żołnierzom, że jestem jego żoną! W Donimierzu spotkał kolegę ze Stutthofu i nie wiem dokąd się udali.
    Do domu dotarłam 12 marca 1945r. o godzinie 20:00 wycieńczona, chora , ale bardzo szczęśliwa. Ojciec był już w domu, bo uciekł z marszu śmierci z kościoła w Pomieczynie.
Po paru latach wyszłam za mąż a wspaniałego człowieka Feliksa Bach. Wkrótce na świat przyszły dzieci, którym nie opowiadałam o swoich przeżyciach. Jednak nie zawsze dało się o tym milczeć. Dzieci rosły i dowiadywały się o moich ciężkich przeżyciach w obozie. Chciały wiedzieć o tamtych czasach i o moich czynach. Filmy z czasów wojny przypominały mi tamte czasy. By o tym nie myśleć brałam swoje szydełko i wychodziłam do innego pokoju. Nie było czego wspominać. Przeżycia z tamtych czasów były tragiczne i chciałam o nich zapomnieć. Gdy widziałam w swoim otoczeniu małe dzieci zawsze na myśl przychodziły mi dzieci z obozu. W obozach nowonarodzone dzieci były traktowane jak niechciane szczenięta lub kocięta. Zabijano je i wyrzucano przez okno. Tego nie można zapomnieć. Cały czas mam to przed oczami. Było to okrutne barbarzyństwo, z którym nigdy się nie pogodziłam. Po wojnie próbowałam żyć normalnie. Założyłam rodzinę, próbowałam udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Jednak najmniejszy epizod, który przypominał tamte czasy wywoływał u mnie powracającą traumę. Wszystko to widziały moje dzieci Janinka, Lesiu i Janek. Jedyny raz w swoim życiu dałam się przekonać do wyjazdu do miejsca naszej kaźni - Stutthofu. Bardzo potem tego żałowałam. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wszystko mi się przypomniało. Zemdlałam.
Opowiadam o tym z wielką niechęcią i tylko dlatego, żeby następne pokolenia pamiętały jaką cenę zapłaciliśmy za naszą wolność. Tą ceną była godność, wolność, rodzina i życie. Niektórzy z nas nigdy tego nie odzyskali. Jedyne co nam pozostało to odwiedzać ich mogiłę i pamiętać o nich zawsze. Mam tylko jedno przesłanie do was szanujcie wolność swoją i innych i pamiętajcie, że mamy tylko jedno życie, nie marnujcie go.

3 komentarze :

  1. Fantastyczna, ale bardzo smutna opowieść. Nie można o tym zapomnieć. W Pomieczynie Stowarzyszenie Rodzina Kolpinga jest w trakcie tworzenia książki na temat marszu śmierci. Czekam na tę książkę z niecierpliwością, jeśli już będę ją miała, Ty przeczytasz ją pierwsza, przyjaciółko, bo wiem, że historia p. Heleny jest Ci niezwykle bliska.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest. Bardzo. Była dla mnie rodziną.
      Dziękuję <3 Przyjaciółko <3

      Usuń
    2. Będę musiała częściej do kościoła chodzić, żeby się dowiedzieć kiedy premiera tej książki. Myślę, że będzie nad czym popłakać. ♥

      Usuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka