*opowieść oparta na faktach i prawdziwym wywiadzie
Przez kilka dni nie chodziłam do pracy, Na apelach wzywali mnie do zgłoszenia się na komendanturę. Tam przez chwilę byłam przesłuchiwana, potem przyprowadzili jakiegoś więźnia, przywiązali do drewnianego kozła i strasznie bili. Gdy zemdlał, znów zaczęli się mnie wypytywać: gdzie wstępowałam do tajnej organizacji, kto mnie przyjmował, na czym polegała moja działalność. Trzęsłam się jak osika na wietrze. Takie okrutne traktowanie spotkało mnie jeszcze w styczniu 1945 r.
Gdy znalazłam się w obozie, ojciec więziony był w gdańskim gestapo. Potem przywieźli go na blok 14. Dowiedziałam się o tym od więźniów, m.in. od Leona Pruszyńskiego z Wejherowa. Po 4 tygodniach więzienia w Gdańsku nie był w stanie samodzielnie wychodzić, toteż koledzy wynosili go na apel na kocu, by nie dostał się do rewiru (szpitala obozowego).
Kierowana byłam do różnych prac. Jeszcze w czasie kwarantanny nosiłyśmy kotły z żywnością, porządkowałyśmy teren - place, obejścia, uliczki. Potem pracowałam przy naprawianiu odzieży w tzw. "flickkammer". Pędzili nas do pielenia marchwi na obozowej działce ogrodniczej. Dobrze było przy zbieraniu groszku, bo esesman - Rumun pozwalał na dyskretne jedzenie groszku. Gdy zbieraliśmy w lesie jagody na potrzeby obozu wachmani sprawdzali, czy nasze języki nie są "czarne". Przez kilka dni w ramach "ausenkommando" wychodziliśmy poza teren obozu na żniwa. Żęłyśmy zboże sierpami! Jesienią i zimą pracowałam w obozowej pralni. Mieściły się tam kotły , koryta, tarki itp. Praca była ciężka i niezdrowa. Ponieważ przy wymianie stosów brudnej odzieży uczestniczyli więźniowie, można było wymienić informacje między więźniami całego obozu. Raz pomógł mi dostarczyć ojcu trochę rzeczy do ubrania więzień Franciszek Klawikowski. Kiedyś podrzuciłam dwie pary skarpet więźniowi Władysławowi Płotce z Donimierza, gdy zauważyłam, że ma klumpy na bosych nogach.
W obozie zaprzyjaźniłam się między innymi z więźniarkami: Jadwigą i Anną Piask z Pobłocia, Anną Zieman z Kochanowa, Stanisławą Kurkowską z Linii, Marią Kustusz, Elżbietą Mechol i Klarą Rohde z Koleczkowa.
25 stycznia 1945 roku. oznajmiono na apelu, że kto chce, może zgłosić się do wyjścia z obozu. Nie powiedziano nam jednak gdzie wychodzimy. Chorzy i słabi pozostali. Ja zgłosiłam się do wymarszu, który nastąpił w godzinach popołudniowych. Była to kolumna VII, składająca się z około 1000 więźniarek. Dostałyśmy po pół bochenka chleba i pół kostki margaryny. Wyprowadzili nas poza obóz i wąskotorową koleją przewieźli do Wisły. Przez rzekę przeprowadzili nas bardzo przeładowanym promem. Bałyśmy się, że zatoniemy, bo na Wiśle była kra. Niemiecka eskorta w większości płynęła osobnym promem.
Na brzegu uformowali kolumnę marszową i prowadzili w kierunku Żukowa. Wszystkich miejscowości na naszej drodze nie pamiętam, były to prawdopodobnie okolice Pruszcza Gdańskiego i Cedrów. Z Żukowa szłyśmy przez Przodkowo, Pomieczyno, Łebno, Luzino w rejon Rybna i Gniewina. W czasie tego marszu byłyśmy dożywiane ludność kaszubską, w miejscach postoju przynosili chleb, zupę, kawę. Nocowałyśmy w stodołach, w Łebnie w kościele, w Luzinie w stajni.
W czasie marszu zachorowałam na tyfus, byłam bardzo osłabiona, nie mogłam iść o własnych siłach. Groziło to zastrzeleniem. Pomagały mi w drodze moje obozowe koleżanki, Stanisława Kurkowska, Jadwiga Dampc, Anna Zieman.
Pierwszy etap, marszu śmierci zakończył się w miejscowości Gniewino. Przebywałyśmy tam pięć tygodni w barakach bez wody. Było bardzo ciasno i duszno. Gdy z wiadrem od marmolady wyszłam po wodę, esesman uderzył mnie kolbą i chyba złamał żebro. Długo odczuwałam ból w tym miejscu. Jednak wody nie wylałam. Nie pracowałyśmy. Raz dziennie dawano nam trochę zupy. Niedaleko przebywała kolumna mężczyzn.
10 marca 1945 roku próbowali prowadzić nas dalej, lecz nie zdążyli. Już w Zamostnym kolumna została oswobodzona przez wojska radzieckie i polskie. Esesmani podczas postoju w Rybnie odżywiali się wspaniale, hulali. Teraz w popłochu przebrali się i próbowali ucieczki. W Zamostnym trwała strzelanina. Znalazłyśmy się na śniegu bez zabezpieczenia. Ja i trzy więźniarki Anna Zieman, Jadwiga Dampc i Helena Foigt odłączyliśmy się od kolumny. Przypomniałam sobie, że na poczcie mieszkał p. Robakowski, którego krewny Leon Robakowski w Donimierzu był naszym znajomym. Udałyśmy się wiec na te pocztę. Rodzina Robakowskich przyjęła nas życzliwie. Przede wszystkim porządnie umyłyśmy się, pierwszy raz po kilku tygodniach. Byłyśmy okropnie zawszone. Przebywałyśmy tam dwa dni. Odżywiali nas gorącym mlekiem i suchym chlebem, by nasze puste żołądki przygotować do przyjmowania lepszych potraw.
Następnie wyruszyłyśmy we czwórkę do Zelewa, tam spotkałyśmy polskich żołnierzy, którzy nas, kobiety, ostrzegli przed Rosjanami. Tu do domu odeszła J. Dampc. Później w Kochanowie odłączyła od nas A. Zieman. W Luzinie obiad dała nam matka więźniarki Zieman i bardzo zachęcała, byśmy u niej pozostały. Spotkałyśmy tu nieznanego więźnia ze Stutthofu. Namówiłyśmy go, by poszedł z nami.
Przemarsz szosą z Luzina do Donimierza był niemożliwy, na drodze było pełno radzieckich wojsk i cywilnych, niemieckich uciekinierów. Obraliśmy trasę przez Barłomino, Częstkowo, Głazicę do Donimierza. Nieznajomy Sztuthowiak trzymał mnie pod ramię, mówiąc radzieckim żołnierzom, że jestem jego żoną! W Donimierzu spotkał kolegę ze Stutthofu i nie wiem dokąd się udali.
Do domu dotarłam 12 marca 1945r. o godzinie 20:00 wycieńczona, chora , ale bardzo szczęśliwa. Ojciec był już w domu, bo uciekł z marszu śmierci z kościoła w Pomieczynie.
Po paru latach wyszłam za mąż a wspaniałego człowieka Feliksa Bach. Wkrótce na świat przyszły dzieci, którym nie opowiadałam o swoich przeżyciach. Jednak nie zawsze dało się o tym milczeć. Dzieci rosły i dowiadywały się o moich ciężkich przeżyciach w obozie. Chciały wiedzieć o tamtych czasach i o moich czynach. Filmy z czasów wojny przypominały mi tamte czasy. By o tym nie myśleć brałam swoje szydełko i wychodziłam do innego pokoju. Nie było czego wspominać. Przeżycia z tamtych czasów były tragiczne i chciałam o nich zapomnieć. Gdy widziałam w swoim otoczeniu małe dzieci zawsze na myśl przychodziły mi dzieci z obozu. W obozach nowonarodzone dzieci były traktowane jak niechciane szczenięta lub kocięta. Zabijano je i wyrzucano przez okno. Tego nie można zapomnieć. Cały czas mam to przed oczami. Było to okrutne barbarzyństwo, z którym nigdy się nie pogodziłam. Po wojnie próbowałam żyć normalnie. Założyłam rodzinę, próbowałam udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Jednak najmniejszy epizod, który przypominał tamte czasy wywoływał u mnie powracającą traumę. Wszystko to widziały moje dzieci Janinka, Lesiu i Janek. Jedyny raz w swoim życiu dałam się przekonać do wyjazdu do miejsca naszej kaźni - Stutthofu. Bardzo potem tego żałowałam. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wszystko mi się przypomniało. Zemdlałam.
Opowiadam o tym z wielką niechęcią i tylko dlatego, żeby następne pokolenia pamiętały jaką cenę zapłaciliśmy za naszą wolność. Tą ceną była godność, wolność, rodzina i życie. Niektórzy z nas nigdy tego nie odzyskali. Jedyne co nam pozostało to odwiedzać ich mogiłę i pamiętać o nich zawsze. Mam tylko jedno przesłanie do was szanujcie wolność swoją i innych i pamiętajcie, że mamy tylko jedno życie, nie marnujcie go.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty
piątek, 25 marca 2016
Opowieść o Helenie CZ.1
* opowieść oparta na faktach i prawdziwym wywiadzie
Pseudonim "Kwiat Konwalii"
Twój los
Przerwał brutalnej wojny cios.
Dom rodzinny,
Niemiecki żołnierz zmienił na obóz
koncentracyjny.
W czym zawiniłaś, ojczyzny broniąc?
Za broń mając zwinne nogi i twarz niewinną
Serce mówiło Ci, że taka twoja powinność.
Oddając cześć twojemu poświęceniu,
mówimy wszyscy - odpoczywaj na Boga ramieniu.
W maju kwitną kwiaty konwalii
Ich zapach nas na kolana powali!
Wielka odwaga twoja była.
Śmiem powiedzieć, że się nigdy nie skończyła.
Dziś na twą mogiłę idę
i hołd Tobie składam,
o wybaczenie dla twych oprawców błagam.
Bóg litościwy jest dla każdego człowieka,
mam nadzieję, że pokuta ciężka ich czeka!
Kwiat Konwalii pseudonim twój był taki.
Teraz u boku najwyższego patrzysz na szybujące po niebie ptaki.
Wśród wielu ludzi, których nie zna świat, a znają nieliczni są bohaterowie narodowi. Jedną z ofiar ataku Rzeszy Niemieckiej była osiemnastoletnia dziewczyna o imieniu Helena. Historia tak mało znana z perspektywy przeżywającej to osoby, lecz ja sprawię, że poznacie świat jej oczami.
Pewnego dnia, gdy wstałam wraz ze wschodzącym słońcem, ujrzałam stojącego nade mną ojca z uśmiechem na twarzy. Przetarłam oczy i odwzajemniając uśmiech spytałam:
- Co jest powodem twojej radości?
Wzruszył lekko ramionami i usiadł na brzegu kanapy. Pomimo pięknego uśmiechu można było ujrzeć smutek i ból w jego oczach. Podniosłam się z łóżka, chwyciłam go za rękę, delikatnie ściskając.
- Co się stało, tatusiu? – spytałam, ponownie uśmiechając się. Chwycił moją dłoń i przyłożył do swego serca.
- Helenko, chciałbym byś wstąpiła do Tajnej Organizacji Wojskowej "Gryf Pomorski". Nasz naród potrzebuje twojej pomocy. Czy jesteś na to gotowa?
Moje ciało przebiegł zimny dreszcz, bałam się, a zarazem cieszyłam. Marzyłam o tej chwili od dawna. Zdawałam sobie sprawę z tego, że jest to bardzo niebezpieczne zajęcie. Jednak decyzję podjęłam w tym samym momencie.
Kocham mojego tatę ponad wszystko i jestem z niego bardzo dumna. Wiedział, w jakim momencie może zostawiać mnie samą ze swoimi myślami. Był świadom tego, że podejmę słuszną decyzję. Wiem, że nie było mu lekko. Bardzo mnie kochał. Zastanawiałam się, jakie będzie moje pierwsze zadanie i czy podołam wyzwaniu?
Tego dnia nie zapomnę nigdy. Wraz z moim ojcem ruszyliśmy do domu Uzdrowicielki. Znajdował się on po prawej stronie szosy łączącej Donimierz z Łebnem. Moje ciało opanował strach, a dłonie pociły się bezustannie. Wchodząc do mieszkania, ujrzałam mały stół, a na nim krzyż i dwie palące się świece. Komendant Stanisław Kurowski - pseudonim "Kur"- uśmiechnął się do mnie uspokajająco.
- Jesteś gotowa na złożenie przysięgi? - spytał. Uśmiech nie schodził mu z twarzy.
- Tak proszę Pana, jestem gotowa.
- Witaj w rodzinie "Kwiecie Konwalii"
Nigdy nie zapomnę, jak po wyjściu z domu Uzdrowicielki, słońce zaszło za chmurami. Nie byłam pewna, czy był to sygnał od Boga o podjęciu złej decyzji.
Dzień szybko minął, niebo spowiła ciemność. Tej nocy nie mogłam spać. Tata powiedział mi, że jutro dostanę swoje pierwsze zadanie. Nadal nie jestem pewna, czy podjęłam słuszną decyzję. Wszystkie moje zadania były trudne. Nie skarżyłam się jednak. Myślałam tylko o tym, jak im sprostać i nie dać się złapać. Moje życie zmieniło się diametralnie. Nawet nie wiem, skąd brałam na to wszystko siły, skąd moja odwaga? Pewnie miałam to we krwi po rodzicach. Wszystkie zadania były ściśle tajne i niebezpieczne. Mijały dni, miesiące ...
Nastał ranek. Ze snu wyrwał mnie tata. Gorączkowo machał rękoma. Nie wiedziałam, o czym mówił. Przetarłam oczy i wtedy ujrzałam jego przerażoną twarz. Poderwałam się z łóżka. Objęłam go w pasie, tuląc głowę do jego klatki piersiowej. Powoli i spokojnie spytałam:
- Co się stało ?
- Helenko.! Nie martw się wszystko będzie dobrze, tylko słuchaj mnie uważnie. Teraz się ubierzesz i pójdziesz z panem komendantem.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że w drzwiach mojego pokoju stał oparty o framugę wysoki mężczyzna.
- Dobrze, tatusiu. - uspokajająco przeczesałam jego sterczące na głowie włosy.- Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Ubrałam się tak, jak kazał mi to zrobić ojciec i powoli zeszłam schodami w dół z komisarzem. Właśnie wtedy skazano mnie na przymusową pracę na gospodarstwie niemieckim osadnika Wińca, w Donimierzu.
***
Był 20 czerwca 1944 roku jak każdego dnia ciężkiej pracy na polu ponownie przywitał mnie niemiecki komendant. Jak później się dowiedziałam, nazywał się Hirsch. Poprowadził mnie w kierunku policyjnego motocykla, usiadł wskazując mi dłonią miejsce za nim. Zawiózł mnie do aresztu w Szemudzie, gdzie przebywałam do następnego dnia. W wyniku obławy na „Gryfowców" aresztowano z okolic Łebna i Będargowa około 10 osób. Przewieźli nas pod eskortą ciężarowym samochodem do Wejherowa na policję przy ul. Strzeleckiej 13. Dopiero tam spisali nasze dane personalne. Zabrano w tym budynku wiele osób i wieczorem wywieziono czterema samochodami do obozu koncentracyjnego Stutthof. Widziałam smutne i zmartwione twarze wielu kobiet i mężczyzn, dzieci i starszych ludzi. Czułam się jak w więzieniu. Kabina bez okien, przez które mogłoby wpadać światło. Brak świeżego powietrza sprawiał, że zaczęłam się dusić. Nie wiedziałam, ile dam radę tak wytrzymać. Nagle ciężarówka się zatrzymała. Drzwi od kabiny otworzył niemiecki celnik. W prawej ręce trzymał broń. Pomimo tak okropnej sytuacji, strach nie opanował mojego ciała. Kazano nam wysiadać i stanąć naprzeciwko ściany twarzą do niej. Czekaliśmy tak aż do zachodu słońca. W tym momencie moje myśli wirowały w głowie. Myślałam o tacie, o tym co teraz robi. Potrafiłam sobie wyobrazić, jak bardzo się martwił. Z zadumania wyrwał mnie męski głos, który po kolei wykrzykiwał nasze imiona i nazwiska. Po sprawdzeniu naszych personaliów zaprowadzono nas do łaźni i grupami wpuszczono pod prysznic. Woda była na zmianę ciepła i zimna. Po wyjściu ubraliśmy się.
Gubiłam się we własnych myślach, nie wiem, gdzie próbowałam nimi dotrzeć. Chciałam stąd uciec i wrócić do domu. Podano mi do ręki czystą bieliznę, drewniaki i drelichowe ubranie w pasy. Nadano także obozowe numery, które musieliśmy sobie przyszyć do rękawa. Byłam 36940 osobą. Po otrzymaniu numeru, kazano nam się ustawić w parach i iść za niemieckim celnikiem. Dotarliśmy do baraku zwanego kwarantanną. Usłyszałam, że podobno w celu przystosowania się do obozowych warunków mamy zostać tam na dwa tygodnie. Nie spodobało mi się to. Nie chciałam tam być.
Po blisko dwóch dniach barak został otwarty. Wyszliśmy tak szybko ze względu na przepełnienie w obozie.
Następnie przydzielono nas na zwykłe baraki. Trafiłam do czwartego, w starym obozie, gdzie przebywałam aż do wyjścia z obozu. Byłam najmłodszą więźniarką na "sztubie". Opiekowała się mną starsza pani Zosia. Spałyśmy na dwupiętrowych łóżkach, przykrytych szarymi brudnymi kocami. Ja leżałam na najwyższej pryczy. Na suficie roiło się od karaluchów, bałam się, więc czasami zabierała mnie na swoją pryczę p. Zosia. Dopiero, gdy nadeszły liczne transporty Żydówek, na jednym materacu lokowano nawet po trzy więźniarki. Przywozili je w dużych ilościach po Powstaniu Warszawskim. Wtedy dla nas zabrakło "pasiaków".
Posiłki wydawano dwa razy dziennie, na obiad zupę, a na kolację kawę i porcję chleba. Ta porcja musiała również starczyć na śniadanie, bo wtedy dostarczano tylko kawę. Niektórzy więźniowie otrzymywali z domu paczki żywnościowe, były one kontrolowane przez straż obozową. Dwa razy w miesiącu można było wysyłać listy, wszelka korespondencja podlegała cenzurze. Codziennie rano i wieczorem odbywały się apele, gdy jakiegoś więźnia brakowało, trwały one długo.
Subskrybuj:
Komentarze
(
Atom
)